Andre Malraux, mówiąc, że XXI wiek będzie wiekiem religii, miał na myśli raczej sekty niż religię w ogólnym rozumieniu. Co się stało? Sekularyzacja świata rozpoczęta w okresie oświecenia zaowocowała szaloną otwartością. Zadziwiające jest jednak to, że doszliśmy do paradoksu, że w polu otwartości na rozmaite autonomie zaczynają wyrastać twierdze, mury, okopy, podziały. Nagle to, co stało się świeckie, jako instrumentu działania zaczyna potrzebować tego, co religijne.
Na gruzach wielkich mesjanizmów XIX wieku pojawiły się mechanizmy sekciarskie żywiące się gniewem, złymi emocjami, żeby ograniczyć tę wielką przestrzeń wolności, do której doszliśmy. One pasożytują na resztkach wielkich religii – islamu, katolicyzmu.
Tworzą się nowe religie, np. religia smoleńska w Polsce. Mieszanina katolicyzmu, gnozy i religii słowiańskich. Ona służy celom politycznym budowania wspólnoty. Mają charakter dualizmu manichejskiego – „my” i „nie my”.
Drżę o wolność. Zamiast pięknego szlachetnego wyrazu naszych pragnień do życia w wolności wyrosły takie właśnie sekty, które nie znajdują wspólnych idei, a zamiast tego głoszą jedynie podział. Mówię o tym z poczuciem bezradności. Nie chodzi o to, byśmy byli jednym, ale żeby istniało pole wspólne, które przestaje istnieć przez działania sekciarskich twierdz. I nie mówię wyłącznie o Polsce.
Coraz mniej mówimy o wolności indywidualnej, coraz częściej w debacie publicznej dominuje wolność w kontekście wspólnotowym. Ważniejsza staje się zbiorowość, rozumiana w kontekście etnicznym, a czasem wręcz rasowym. Łączy się to z przyzwoleniem na działania anarchistyczne.
Jarosław Marek Rymkiewicz mówi z jednej strony o „Polsce jadącej na lawecie”, z drugiej jego ideałem Polaka jest warchoł Zborowski ścięty przez Batorego – wielkiego państwowca. A więc pęknięcie.