Język debaty publiczej nie jest brutalny. Porównajmy to z sytuacją w II Rzeczypospolitej. Nie ma obecnie czegoś takiego, jak przemoc fizyczna w życiu publicznym, jak w XX-leciu międzywojennym. Mówimy raczej o teatralizacji życia publicznego.
Jeśli ktoś kogoś nazywa zdrajcą, to powinno się go usunąć, bo zdrada to najmocniejsze społeczne piętno. Ale teraz tak się do niego przyzwyczailiśmy, że słowo to nie wywiera już niemal żadnego wrażenia.
Słowa powinny wywoływać podobne skojarzenia, np. biała ściana jest tak samo rozumiana przez wszystkich. Jednak w debacie publicznej następuje już rozdźwięk, np. aborcja rozumiana jest diametralnie różnie – ochrona życia publicznego lub prawo kobiety do decydowania o własnym życiu. Język faktów, wartości i osądu wartości jest rozmyty. Z faktów wynikają zobowiązania moralne, a z nich zachowania. Ktoś przekonany o własnej racji moralnej stara się ją narzucić innym.
Żyjemy w społeczeństwie zróżnicowanym. To, co dla jednych jest sukcesem, dla innych jest porażką, np. młodzi wielkomiejscy uważają przemiany '89 roku za sukces, mieszkańcy PGR-ów za porażkę. Inne są też korzyści różnych grup społecznych.
Każda ze stron reprezentująca określoną grupę interesów powinna mieć możliwość zaprezentowania swoich racji i poglądów. Te argumenty powinny być nacechowane emocjami, bo inaczej będziemy mieli do czynienia z dyskusją akademicką.
„Polskie władze łamią konstytucję” - to często używany slogan. Jest to de facto pewna gra polityczna podobna do tej, które rozgrywają się w innych krajach. Pewne nacechowanie języka publicznego powoduje, że szybko tracimy miarę.