Dwie sprawy od wieków zajmują publicystów: wychowanie młodzieży i poziom debaty publicznej. Dziś uczestniczymy w kolejnym odcinku tej odwiecznej dyskusji.
Rzeczywiście obecnie nie mamy do czynienia z bójkami i przemocą fizyczną. Być może wydarzenia z 11 listopada nieco to przypominają, ale nie ma mowy o zinstytucjonalizowanych starciach ulicznych czasów II RP. Dzisiejsze emocje rozpalają się i kończą w studiach radiowych czy telewizyjnych.
Uczestnicy debaty używają języka sportu i wojny. Jest twarda walka, nie ma zwycięstwa, nie ma remisów. Tak dzieje się od trzydziestu lat. Powody są dwa. Po pierwsze, zawsze mieliśmy dwa ścierające się obozy: piłsudczyków i endeków, romantyków i pozytywistów itd. Dziś też mamy dwa obozy, ale paradoksalnie bardzo do siebie zbliżone. W końcu liderzy polityczni niedawno razem działali w opozycji. To dlatego polaryzują język, żebyśmy mogli ich odróżnić.
Brutalizacja jest więc świadoma, celowa i będzie się pogłębiać.
Po drugie, to rozwój internetu i mediów społecznościowych oraz oczekiwań internautów wobec polityków. Mają oni być kontrastowi i wyraziści, a politycy spełniają te potrzeby. Również wobec mediów pojawiają się żądania ostrych, spolaryzowanych wypowiedzi zamiast dzielenia włosa na czworo. Podstawowym sposobem oceny są kciuki w górę i w dół, a więc gesty igrzysk. To są współczesne igrzyska.