Słowa powinny być wolne, niepodległe, niezawisłe i autonomiczne, a nazywanie rzeczy po imieniu jest wymogiem moralnym. Czy są? Te dylematy mają dziennikarze i wszystkie osoby uczestniczące w debacie publicznej. Żyjemy w świecie inflacji słów i milczymy tam, gdzie powinniśmy coś powiedzieć. Jest to problem myślenia. Mam wrażenie, że wielu ludzi mówi szybciej, niż myśli, albo wręcz pomija myślenie.
Język ustanawia rzeczywistość. Nie byłoby zaufania bez prawości języka. Z drugiej strony, słowo może obrazić, podzielić, a nawet zabić. Dlatego lepsza jest debata medialna niż walka na kamienie, jednak destrukcja wywołana przez słowo może być bardziej dotkliwa niż rana fizyczna, która zagoi się szybko.
Ludzie przestali się do siebie odzywać, boją się rozmawiać. Co będzie dalej? Czy stworzymy sobie dwa kraje nad Wisłą, z dwiema stolicami, a może jednak zdołamy się porozumieć?
Walka o narrację językową jest walką o narrację władzy. Czyja narracja wygra, ten zwycięży. Kiedyś napisałem tekst o tym, że zmieniła się struktura kłamstwa, dlatego zmieniamy język, żeby w niej móc funkcjonować. Wyzysk nie, outsourcing – tak. Intensyfikacja wojsk zamiast wojny. Czystki etniczne zamiast mordów.
Mitologizacja języka, którą obserwujemy, polega na zmianie funkcji językowej z informatywnej na ewokatywną, np. „Wrócił trzy kwadranse przed północą” zamiast „piętnaście po jedenastej”.
Brutalizacja języka wynika z kryzysu cnót oraz z antagonizowania grup społecznych.